W październiku 2011 roku zamieściliśmy opowiadanie naszej koleżanki opiekunki, która zakochała się w Niemczech (artykuł - czy można pokochać Niemca) Po ponad dwóch lata zapytaliśmy, co z jej miłością…
Zapewne wielu z Was po przeczytaniu moich zwierzeń zadało sobie pytanie: ciekawe, jak ta historia się zakończyła??? Niestety moi drodzy, nie tak jak bym tego sobie życzyła, nie tak jak sobie wymarzyłam… Minęło sporo czasu od tamtych wydarzeń i w tej chwili mogę Wam opowiedzieć zakończenie mojej historii. Wielokrotnie analizowałam przyczyny, tysiące razy pytałam siebie dlaczego nam się nie udało? Opadły emocje, wygasł ból, zasklepiły się rany w sercu i teraz mogę „trzeźwym” okiem spojrzeć wstecz, jeszcze raz przeanalizować wszystkie za i przeciw. Pamiętacie? Pisałam jak trudno pielęgnować związek na odległość, jak trudno organizować spotkania będąc raz tu a raz tam… Ja, wychowana w kulturze w której rodzina wpisana jest jako nadrzędna komórka społeczna byłam gotowa zrobić wszystko aby być bliżej mojego ukochanego. Chciałam coraz więcej i więcej… Częściej z nim być, dłużej z nim, do zjednoczenia, do połączenia, do bycia ciągle razem aż do stworzenia tej najmniejszej komórki społecznej – rodziny. Stałego, sformalizowanego, partnerskiego związku.
Trudno było te spotkania organizować bo nasza praca w opiece na to nie pozwala. Jeździłam tu i tam a on za mną i do mnie i wcale mu to nie przeszkadzało. Myślałam, że dojrzeje do takiej decyzji jak moja, że każdy dzień osobno to będzie dzień stracony, że nasze drogi dotychczas biegnące równolegle w końcu się zejdą. Mówię oczywiście o moim pokoleniu (50-60 lat) bo młodzi jak sami wiecie i u nas w Polsce przyjęli już inne wzorce „bycia razem”. Wzorce, które przyszły do nas między innymi z Niemiec – bycie razem ale osobno, czyli często tu spotykanie weekendowe, znajomości – spotkania tylko dla przyjemności. Nawet wspólne mieszkanie bo taniej ale – nieformalny związek. Oczywiście nie można niczego generalizować ani tu w Niemczech ani w Polsce ale po 9 latach pracy w Niemczech widziałam wiele takich związków. Związków nieformalnych, które rozpadły się przy pierwszych problemach – utrata pracy, zdrowia itp. Pomimo, że jestem kobietą dojrzałą, to myślałam, że moja – jego miłość, że MY pokonamy wszystkie przeszkody, że z NAMI będzie inaczej, że NASZA miłość zwycięży. Chciałam dzielić z nim wszystko – radość i szczęście, smutki i troski dnia codziennego. Niestety mój wybranek okazał się typowym samotnikiem. Tęsknił za uczuciem, chciał, żeby ktoś go kochał ale nie chciał stracić swojej niezależności. Bycie w takim luźnym związku ma do pewnego wieku wiele plusów. To ty sam decydujesz kiedy i co zrobisz z kim, gdzie wyjdziesz, co kupisz itp. itd. Do czasu kiedy choroba i starość uniemożliwią wychodzenie z domu a na nawiązywanie nowych znajomości jest już za późno… Znacie to? Pracowałyście u takich ludzi? Z wyboru samotnych i bezdzietnych.
Pomimo tego, że oboje darzyliśmy się uczuciem, nie potrafiliśmy wypracować kompromisu. Mój luby nie wyobrażał sobie mieć kobietę koło siebie 24h na dobę i siedem dni w tygodniu a dla mnie nie do przyjęcia były te okazjonalne spotkania, bez żadnych widoków na wspólną przyszłość. Inne priorytety, inna kultura, inne wychowanie. Powie ktoś, że on mnie nie kochał. Ja wierzę w jego uczucie tak ja w swoje. Widziałam jego cierpienie przy rozstaniu, jego łzy. Wybrał jednak to, co jego zdaniem było dla niego najlepsze – wolność ale jeszcze nie samotność.
Czy żałuję? Nie, niczego nie żałuję. Nie czuję się ani wykorzystywana ani oszukana. To co przeżyłam na zawsze zostanie w mej pamięci i życzę każdemu, żeby choć raz tak kochał jak ja kochałam. Ale jak wiecie – każda miłość jest pierwsza, najlepsza, najszczersza...
Od redakcji Arbeitlandii:
Vivian, mam nadzieje, że nie obrazisz się, jeżeli wspomnimy, że poznałaś w Polsce wspaniałego mężczyznę z którym dzielicie razem całe życie a nie tylko weekendy. Gratulujemy!
Używamy cookies